Nie jestem miłośnikiem literatury, ale od czasu do czasu zdarza mi się coś przeczytać. Z reguły jest to moje ulubione science-fiction. Książek nie szukam, one znajdują mnie same i to często dosłownie. Np. moje zainteresowanie judo i innymi sportami opartymi na jujitsu, zostało spowodowane książką o historii budo, którą znalazłem na wystawce typu „nam niepotrzebna” w pewnej bibliotece. Przypadkowo przechodziłem korytarzem, spojrzałem na półkę, zobaczyłem tytuł „Budo” i obrazek Buddy na okładce, pomyślałem: o Buddyźmie w sumie niewiele wiem i można by zobaczyć kto zacz i… wziąłem. Okazało się, że książka jest o czymś zupełnie innym – znacznie ciekawszym.
Ale nie o sporcie ma być ten wpis.
.
Właśnie skończyłem lekturę zbioru opowiadań SF, który przypadkowo wpadł w moje ręce. Chodzi o „Czas wodnika” autorstwa Mirosława Jabłońskiego. Czuję się mile połechtany bardzo wysokim poziomem tych utworów. Przemyślane, ciekawe i dopracowane historie napisane w latach 70-tych, opowiedziane świetnym, lekkim językiem. Przypominam sobie, że kilka miesięcy temu równie przyjemnie połechtał mnie znaleziony na strychu zbiór opowiadań Andrzeja Krzepkowskiego pt. „Obojętne planety”. Rok wydania: 1978.
Rozmyślając o naszym rodzimym SF lat 70-tych, zaraz przypomniałem sobie Janusza Zajdla i mistrza-mistrzów, czyli Stanisława Lema.
Jak zaznaczyłem na wstępie, nie śledzę rynku literackiego. Raz na dwa, trzy miesiące kupię/dostanę/znajdę/pożyczę, a to „Nową Fantastykę”, a to jakąś powieść czy zbiór opowiadań – nie jestem na bieżąco. Wydaje mi się jednak, że nikt już nie pisze takich romantycznych, wręcz bajkowych historii o podboju kosmosu w których jest więcej nieznanego niż tele-opery.
Czy kosmiczna przygoda, aż tak spowszechniała? A może, tak jak sportowcy zbliżyli się do kresu biomechanicznych możliwości człowieka (rekordy biją teraz rzadko i nieznacznie), tak autorzy SF wymyślili już wszystko?
.