Kilka dni temu mój TV opanowały Gwiezdne Wojny i obejrzałem „Hana Solo”. W sumie nie czuję się rozczarowany, bo dostałem dokładnie to, czego po wytwórni Disney-a się spodziewałem. Chciałbym jednak zamienić kilka słów z trzema osobami, odpowiedzialnymi za ten obraz.
Po pierwsze – ze scenarzystą, którego bym zapytał, czy mu tak po prostu, po ludzku nie wstyd. Za co? Miał do dyspozycji niezwykłą filmową postać, a przypiął jej taką „zwykłą” historię. Oj, nie wysilił się Pan scenarzysta.
Drugą osobą z którą chętnie zamieniłbym kilka słów, jest odtwórca tytułowej roli. Jak powiedział grający szatana Al Pacino w „Adwokacie diabła”: „Pycha, to mój ulubiony grzech…” Mój nie, ale zgadzam się, że to grzech najpierwszy. A chyba właśnie pycha kierowała panem aktorem, który stwierdził, że Hana Solo zagra nie tak, jak oczekiwałyby miliony fanów gwiezdnych wojen (czyli na sposób H. Forda), ale po swojemu. No tak. Ale, żeby zagrać coś porządnie po swojemu, to trzeba mieć po pierwsze talent, a po drugie warsztat. Czyli trzeba być np. wspomnianym wcześniej Alem Pacino, Harrisonem Fordem, Edem Harrisonem, Gene Hackmanem, Rutgerem Hauerem lub innym aktorem, który powyższe ma.
No i ostatnią, trzecią osobą z którą chciałbym chwilę pogwarzyć, jest operator. Dlaczego, do nędzy, ten film jest taki ciemny? To samo z resztą było w „Przebudzeniu mocy”. Oglądając, co chwilę zerkałem na trzymany w dłoni napój i zastanawiałem się, czy nie piję czasami metanolu. Tak się wszystko ze sceny na scenę ściemniało. Nie wiem. Może twórcy wykombinowali, że jak na ekranie będzie mniej widać, to można przyoszczędzić na scenografii i charakteryzacji? Film widowiskowy tyle, że tego widowiska trzeba się w dużej części domyślać…
A najgorsze jest to, że gdyby to był film nie ze świata GW, tylko po prostu nie powiązana z tym światem przygodówka SF, to byłby całkiem fajny obraz…