Spacerując po terenie prastarej wioski na XV Festiwalu Słowian i Wikingów (sierpień 2009 r.), natknąłem się na kilka stanowisk kowalskich. Obserwacja wywołała wspomnienia z okresu, kiedy na szkolnych warsztatach sam poznawałem uroki tego fachu. Dokładnie pamiętam swój pierwszy dzień na kuźni – po szkoleniu bhp, w ramach zaprzyjaźnienia się z warsztatem, każdy mógł kuć co tylko zechciał. I wiadomo: ten kuł miecz, tamten podkowę, ja bagnet. Było fajnie. Dopiero po południu, gdy przysnąłem w trakcie obiadu zrozumiałem, że ta cała kowalka, to ciężki kawał chleba.
Ale wracająć do Festiwalu. Zaskoczyła mnie prostota używanych tam kotlinek kowalskich. Trochę gliny, kawałek metalowej rurki, jakiś miech, węgiel do grill-a i już można odkuwać. Po własnych doświadczeniach nie jestem na tyle naiwny, by myśleć, że stalowe gadżety które sprzedawano przy tych stanowiskach były właśnie przed chwilą na nich wykonane – ale pobawić się w kowala zawsze można i nic w tym złego.
.
Przypomniał mi się również mój instruktor kowalstwa. Przezywaliśmy go „Złodziej”. Wystarczyło na ułamek sekundy spuścić z oka np. suwmiarkę, której się aktualnie używało i za którą odpowiadało się finansowo, i już było wiadomo, że ma ją w kieszeni fartucha. Nieraz trzeba się było nieźle nakombinować, żeby ją po cichu „odzyskać”. Z drugiej strony nie byliśmy mu dłużni i jak tylko sam zostawił coś bez dozoru… Ech, były czasy…