Autor:
• Friday, December 16th, 2016

Na wschód – tam musi być jakaś cywilizacja

Do tej wyprawy przymierzałem się od dwóch lat. Ale jak to w życiu – do zrobienia zawsze było coś ważniejszego. Aż w sierpniu tego roku powiedziałem: “Dość! Teraz, albo nigdy”. W efekcie udało mi się powzbijać trochę drogowego kurzu na szlakach warmii, mazur i suwalszczyzny. Łącznie 1.500 km w 4 dni.

dsc_0003_v01

Wyprawę zacząłem w deszczu. W końcu miałem okazję wciągnąć na siebie kombinezon przeciwdeszczowy, który bezproduktywnie woziłem w sakwach i kufrach od dwóch lat. Wcześniej po prostu nie było okazji – w deszczowych porach roku jeżdżę zwykle w ubraniu motocyklowym, które jest wodoodporne same z siebie. Ale wróćmy do tematu – bogowie deszczu odpuścili mi na dobre dopiero przed Malborkiem. Mury krzyżackiej twierdzy kontemplowałem na zakotwiczonej pod nimi pływającej knajpie, zajadając się smacznie przyrządzonym sandaczem. Do środka twierdzy nie wchodziłem. Po pierwsze, byłem tam już dwa razy (choć jakieś 20 lat temu). Po drugie, kolega który był w środku w zeszłym roku powiedział mi: “Komercja, komercję, komercją pogadania – zero rycerskiego klimatu z dawnych lat, tylko jeden wielki bazar”. Przy takim postawieniu sprawy nie chciałem psuć sobie dobrych wspomnień. A po trzecie, spieszyło mi się już trochę nad Jeziorak, w okolicach którego przewidywałem pierwszy nocleg.

dsc_0023_v01

dsc_0005_v01

dsc_0020_v01

Przebieg całej wyprawy miałem zaplanowany jedynie pi razy oko, ale akurat miejsce pierwszego noclegu wyszukałem sobie w internecie wcześniej. Padło na pole namiotowe Binduga w lesie nad Jeziorakiem. Na fotkach w sieci oglądałem jakieś szczątkowe toalety i prysznice, więc pomyślałem: “Ok. Jakaś namiastka cywilizacji jest, ale jednocześnie trochę leśnej dzikości – coś w sam raz dla mnie.” Dojechałem na miejsce, “oczom moim ukazał się las…” i ani żywej duszy. Pole opustoszałe, sanitariaty i krany zdemontowane – po prostu już po sezonie. Nic to, będzie chociaż cicho. Opędzlowałem kawał kiełbasy na na gorąco, a potem z mapą, browarem i przewodnikiem wyciągnąłem się na pomoście, żeby przemyśleć kolejny dzień jazdy. Cisza, spokój, przyroda, piwko, człowiek najedzony i za nic nie odpowiada – czego chcieć więcej?

dsc_0031_v01

Zmrok zapadł szybko, ale nie chciało mi się rozpalać ogniska. Pomyślałem, że jak pójdę wcześniej spać, to wcześniej wstanę i wcześniej ruszę dalej. Zrelaksowany jak mało kiedy, rozleniwiony i ziewający wtarabaniłem się do namiotu. No właśnie, namiot. I tu pojawiła się pierwsza rysa na tym pięknym wieczorze. Otóż specjalnie na ten wyjazd kupiłem mały namiot Quetchua Arpenaz 2. Normalnie na kempingi używam mojego 3-osobowego namiotu marki no-name, który służy mi wiernie od lat. Jednak tym razem postanowiłem oszczędzić półtora kilo ciężaru i decymetr sześcienny miejsca kwadratowego, i zainwestowałem we wspomnianą Quetchuę. Po 10 minutach od zasznurowania się w tym przybytku poczułem się jak w kambodży lub laosie, opcjonalnie w amazonii – nieznośna parność, spowodowana kompletnym brakiem wentylacji. W efekcie wilgoć osadzała się na wszystkim, co nie uciekało. W końcu całkowicie otworzyłem tropik, zawinąłem się w dodatkowy śpiwór (przezornie zabrałem dwa) i rześko, bo rześko, ale jakoś dało się zasnąć. Zasypiając miałem tylko nadzieję, że nie będzie padać, bo tropik rozsznurowany na całej ścianie wyraźnie zapraszał deszcz do zwizytowania co najmniej połowy wnętrza. Na szczęście, jak wcześniej wspomniałem, od Malborka już przez cały wyjazd dopisywała mi świetna pogoda.
W nastroju umiarkowanego optymizmu udało mi się smacznie przysnąć, gdy po niedługim czasie obudziło mnie nieodległe mlaskanie. Przez chwilę w pół-śnie rozkminiałem co jest pięć, aż dotarło do mnie, że słyszę żerującego dzika. I wtedy sobie skojarzyłem, że kilka kroków od mojego namiotu, na skraju lasu rośnie grusza, aktualnie zżucająca dojrzałe owoce… Ożesz… Równie dobrze mogłem się rozbić przy paśniku. Poczułem lekką konsternację, bo dzik to dzik i na solo do bydlaka nie wyjdę. W końcu stwierdziłem, że namiotu przecież nie zeżre, odprężyłem się i znowu zacząłem przysypiać. I tu biedaka ciężko przestraszyłem, bo przewracając się z boku na bok, jakoś tak mimowolnie głośno jęknąłem. Tak zwiewał, że mało raciczek nie pogubił. Znowu smacznie przysnąłem, a po jakiejś półtora godzinie znowu obudziło mnie mlaskanie. Nie wiem, co to było – podejrzewam łosia lub dużego jelenia, bo na moje zdecydowane “Paszoł won!” odbiegł ciężko, niechętnie, a niedaleko jeszcze przystanął i fuknął kilka razy z niezadowolenia. Potem jeszcze słyszałem jak ciężko przebija się przez krzaki. Znów przysnąłem i… znowu tylko na jakieś półtora godziny, bo tym razem przyszły (sądząc na słuch) trzy, lub cztery sarny. Polak niewsypany, to Polak zły, więc na moje gromkie “A poszły wy w piz…u!” niezwłocznie zastosowały się do tej rady. Potem już nie mogłem zasnąć, bo już w lekkim wkurzeniu czekałem na następnych smakszy. Przyszli – a jakże – po kolejnej godzinie. Nawet nie zgadywałem co to może być, tylko od razu pogoniłem. Przez tę godzinę biłem się jeszcze z myślami, czy jednak nie wstać i nie przestawić namiotu na przeciwny koniec polany, ale nie chciało mi się opuszczać ciepłego legowiska. Do tego noc bezksiężycowa, a z małą latareczką w dłoni, to będzie kupa roboty. W końcu w półśnie-półjawie doczekałem niedalekiego świtu i pomyślałem: “No. Zwierzaki skończyły żerować, to nie będzie źle – do jakiejś 9:00 załapię spokojnie 4-5 godzin snu, co w zupełności wystarczy.” I rzeczywiście, ponownie smacznie usnąłem… na jakieś pół godziny, bo przyjechali wędkarze wodować łódkę. Nie spieszyli się za bardzo, więc zeszło im z godzinkę stukania, łupania i wyklinania na opór materii. W końcu jednak się z tym oporem uporali i nawet, co miłe, użyli elektrycznego silniczka. Niestety, dwie motorówki, które jak zgaduję ciągały jakiś włok przy moim brzegu (a może wyciągały żaki), dysponowały silnikami zdecydowanie spalinowymi. Względny spokój zapanował dopiero około godz. 7:00, gdzie moją małą spokojną przystań odwiedziła motorówka z jakiegoś pobliskiego ośrodka wypoczynkowego. Pasażerka tej łodzi wyraźnie została wezwana przez siły natury i nie mam o to do niej najmniejszej pretensji. Trochę urazy chowam jednak do skipera tej nowoczesnej łodzi z pokaźnym silnikiem, który po ponownym zabraniu załogantki na pokład uznał za stosowne ruszyć w dalszy rejs na w pełni otwartej przepustnicy. W efekcie około 8:00 stwierdziłem, że mniej bym się zmęczył, gdyby w ogóle nie położył się spać i ruszyłem myć się do jeziora.
Od 8:00 miałem już spokój, a pyszna jajecznica spożyta w pięknych okolicznościach przyrody znacznie poprawiła mi humor. Cargo na pokład i w drogę, rzucić okiem na pola Grunwaldu.

dsc_0024_v01

dsc_0027_v01

dsc_0045_v01

Na Orlenie paliwko, kawa i sympatyczna rozmowa ze sprzedawcą oraz aktualnie zżucającym ładunek dostawcą paliwa na temat zalet i wad łańcucha oraz wału kardana. Potem było ciężko – przemęczona noc dawała o sobie znać i już myślałem: “Nie, nie będę się katował. Dojadę tylko nad Śniardwy i uderzam w kimę. Do Suwałk w tym stanie za daleko.” I tak przemęczyłem półtora godziny, aż do Grunwaldu. Duch bojowy starych wojów i krótki spacer najwyraźniej tchnęły we mnie nowe siły, bo ruszając dalej poczułem, że wróciła mi moc i radość z jazdy. Pognałem w kierunku Słupska, podziwiając fantastyczną okolicę. Przejeżdżając przez Słupsk pomyślałem o odwiedzeniu grobu Krzysztofa Klenczona, ale obawa przed zostawieniem motocykla samopas na parkingu zwyciężyła i odłożyłem ten pomysł na inną okazję. Nie tyle chodziło o sam motocykl, bo to nie kalkulator i do kieszeni nikt nie wsadzi, o ile o niebieski wór ze sprzętem kampingowym, przymocowany na siedzeniu pasażera. Żyjemy w kraju w jakim żyjemy i nie ma co udawać, że jest inaczej. Pognałem więc dalej na Ruciane, a potem na Pisz, gdzie odbiłem na północ nad Śniardwy. Krótka wizyta w Nowych Gutach i rzut oka na jezioro. Niestety, jak ktoś raz posmakował słonego, to nawet taka ilość słodkiej nie wydaje mu się już wyzwaniem. Tym nie mniej rzucić okiem warto. A potem na Orzysz, Ełk i jak w mordę strzelił do Augustowa. Dolina Rozpudy i na Suwałki. Po drodze zatrzymałem się na obiad w pewnym kałbojskim salunie przy drodze. “Co najszybciej dostanę na ciepło?” “Placek Węgierski.” “To poproszę.” Po złożeniu zamówienia i usadowieniu się przy stoliku, a kelner przyniósł mi na stół przyprawy. Caaałą tacę przypraw, których ilość lekko mnie zdziwiła. Sprawa wyjaśniła się po kwadransie, gdy na stół wjechał rzeczony placek. Tego bez dużej ilość przypraw nie dało się zjeść. Po zastosowaniu przypraw z resztą też nie. W efekcie w celach energetycznych zmusiłem się do wciągnięcia połowy dania i silnej woli wystarczyło mi tylko na tyle. Z Suwałk udałem się nad Jezioro Wigry i rozpocząłem poszukiwania miejsca pod namiot. W miejscowości Stary Folwark znalazłem małe poletko biwakowe, schowane za drewnianym pensjonatem. Co mnie urzekło w tym zakątku? Na terenie zobaczyłem tylko cztery campery na niemieckich blachach, więc od razu wiedziałem, że gdzie jak gdzie, ale tutaj to się w końcu wyśpię. Kto mnie zna wie, że oględnie mówiąc nie przepadam za niemcami, ale jeżeli chodzi o zachowanie ciszy nocnej, są wzorowymi sąsiadami. Sprawdziło się to z resztą po raz kolejny, bo pod wieczór na pole zawitało jeszcze auto polskiej rodziny z dwójką dzieci. Niemieckie dzieci o 20:00 zostały przez rodziców stanowczo uciszone i zagonione do camperów spać. Dwójka polskich dzieciaków nadrobiła harmidrem za siebie i za te niemieckie, drąc japy do dziesiątej i pyskując rodzicom takimi słowami, że zrobiło mi się przed faszystami po prostu wstyd. Ale nic to – na szczęście koczowałem po przeciwległej stronie pola.
Poranek nad Wigrami był rześki. Fantastycznie wyspany zebrałem mandżur i ruszyłem na północ. Moim celem był trójstyk granic (Polskiej, Litewskiej i Rosyjskiej), a następnie Stańczyki (mosty). Suwalszczyzna z perspektywy motocykla po prostu mnie zachwyciła. Mocno pofałdowany teren i związane z tym piękne widoki – byłem oczarowany. Do tego było widać i czuć, że to jest już jakaś inna, surowsza strefa klimatyczna. Na pewno wrócę tam na dłużej. Podążając ku granicy zacząłem mijać patrole Straży Granicznej. Jeden, drugi, trzeci. Do tego radiowozy policyjne. Zaraz też sobie pomyślałem, że z moją nietutejszą rejestracją pewnie zostanę gdzieś zatrzymany i stracę z pół godziny zanim mnie przeczeszą. I wtedy pomyślałem, że w sumie nie pamiętam, żebym pakował w tę podróż dokumenty… I faktycznie, przez gapiostwo podróżowałem tylko z kartą płatniczą – niczym milioner. “No, ładnie. Jak mnie teraz zatrzymają, to zanim wyjaśni się kto ja jestem, i co robię na granicy bez żadnego dokumentu tożsamości, to kilka godzin pójdzie jak psu w pysk. O mandacie za jazdę bez papierów już nie wspomnę.” Jednak głupi, to ma zawsze szczęście, bo przez te 1.500 km obyło się bez kontroli, choć kilka razy zostałem odprowadzony przez funkcjonariuszy wzorkiem – ale raczej tęsknym spojrzeniem za szeroko pojętą swobodą dwóch kółek.
Tak, czy inaczej, zameldowałem się na wspomnianym trójstyku granic. Ciekawe miejsce. Po naszej stronie nowa infrastruktura turystyczna, ścieżka, tablice, ławeczki itp. Po stronie litewskiej chwasty i kawałek jakiegoś pola, a po stronie rosyjskiej… tak, zgadliście, a jakże: płot, gęsty las i wielka kamera monitoringu. Czy podłączona, czy może tylko na pokaz – nie wiem, ale przekaz dla turystów jest jasny, po tamtej stronie miedzy nikt nie jest mile widziany. Nie potrafiłem odmówić sobie typowo polskiej przyjemności działania na przekór wszelakim przepisom i ruszyłem poprzebywać nielegalnie po stronie rosyjskiej, a także litewskiej (wszak nie miałem przy sobie, ani dowodu osobistego, ani paszportu, o rosyjskiej wizie nie wspomnę). No dobra, nie dam sobie uciąć ręki, że znak trójstyku stoi idealnie na granicy, a nie o 10 metrów obok, ale myślę, że przy takich skalach trzy palce w te, czy we wte nie robią różnicy.
Po ww. krótkim pobycie za granicą ruszyłem zerknąć na mosty w Stańczykach. No cóż – budowniczowie mieli rozmach. Monumentalne obiekty warte obejrzenia. Zrezygnowałem jednak z łażenia po nich, bo już było mi spieszno do dalszego odkrywania tej pięknej krainy. W świetnym humorze dojechałem do Gołdapi i skierowałem się do Giżycka. W tym mieście przewidziałem do zwiedzenia tylko jeden punkt: Twierdzę Boyen. Bardzo ciekawe, klimatyczne miejsce, po którym łaziłem ponad godzinę. Spodziewałem się kilku obsypanych dziur w parku, a zastałem całkiem ciekawy obiekt turystyczny, zręcznie przygotowany do zwiedzania. Dużo czasu spędziłem podziwiając różne wystawy, ale też zrobiłem sporo zdjęć architektury. Do obejrzenia na moim blogu w oddzielnych wpisach.

Twierdza Boyen

W twierdzy spędziłbym pewnie dużo więcej czasu, ale po pierwsze niepokoiłem się o wyżej wspomniany bagaż na motocyklu, a po drugie natura motonity już wyrywała się do połykania dalszych kilometrów. Wczesna godzina (około 14:00), świetne samopoczucie i nieustająca radość z jazdy spowodowały, że podjąłem szybką decyzję: nie nocuję w pobliżu Jezioraka (jak pierwotnie planowałem), ale uderzam na Grudziądz, przekraczam Wisłę i na noc rozbijam namiot na Kaszubach u moich przyjaciół. Jak pomyślał, tak zrobił. Jadąc przez Ostródę i Iławę było mi trochę szkoda, że już opuszczam te piękne rejony. Ale z drugiej strony wiedziałem, że to był zaledwie zwiad, tylko pierwszy rozdział mojej znajomości z tym regionem kraju. Że za niecały rok znowu będzie tędy przejeżdżał.
Okolice Grudziądza bez rewelacji. Płasko i rolniczo, co przy tamtejszych kiepskich drogach (przynajmniej tych, którymi jechałem) nie było przyjemne. Pisząc “rolniczo” mam na myśli ciągniki i kombajny, które akurat tłumnie wyległy na wspomniane drogi i nieco przyhamowywały ruch. Dodatkowo w Grudziądzu żółte tablice uprzejmie poinformowały mnie o objeździe, a zapomniały dodać którędy ten objazd prowadzi. W efekcie spędziłem kilkadziesiąt minut na kręceniu się po mieście w poszukiwaniu jakiegoś sposobu na przeprawę przez Wisłę. Jakoś się udało, chociaż do dzisiaj nie wiem jak.
Pod zachodniej stronie Wisły, to już jak w domu. Jeszcze tylko stówka kaemów i już rozbijałem namiot w ulubionym miejscu kaszub. Moi przyjaciele mają gospodarstwo rolno-przemysłowe w mikroskopijnej leśnej miejscowości (las z resztą prywatny). Uwielbiam tam biwakować. Wieczorem pogadaliśmy o życiu i starych polakach, i w ten sposób minął mi ostatni wieczór wyprawy. A rano zadarłem kiecę i do domu lecę – trochę ponad 200 km. Pokonując znajome drogi już planowałem kolejne wyjazdy na wschód. Koniecznie muszę wrócić w okolice Suwałk. No i nie byłem w Wilczym Szańcu. No i przecież mijałem tyle ciekawych miejscowości, a nie było czasu się zatrzymać, pospacerować, pofocić.
Ale spokojnie Mirku, to wszystko jeszcze przed tobą….

dsc_0135_v01

Wyślij na:
  • Facebook
  • Wykop
  • Twitter
  • MySpace
  • Google Bookmarks
  • Śledzik
  • email
Kategorie: Expeditions | Tagi: , ,
Możesz śledzić komentarze do tego wpisu przy pomocy RSS 2.0 Both comments and pings are currently closed.

Komentowanie zamknięte.