Autor:
• Wednesday, February 13th, 2013

Zszokowały mnie kiedyś słowa kuzyna, świetnego gitarzysty, który orzekł, że odwiesza instrument na kołek, bo na takim poziomie na jakim by chciał i tak się już grać nie nauczy. Jako człowiek który po latach brzdąkania ledwie odróżnia strunę najgrubszą od najcieńszej (i nie jest to fałszywa skromność ;-), takie wyznanie ze strony uzdolnionego wymiatacza uznałem za zwykłą fanaberię. Dobrze, że się wtedy ugryzłem w język i nic mu nie odpowiedziałem, bo musiałbym teraz przepraszać.

Tak mi się jakoś w życiu ułożyło, że od około dwóch lat gra na gitarze stanowi jego ważny element. Przez kilkanaście wcześniejszych lat tylko pobrzękiwałem akordami. Znacie to: od ogniska do ogniska. Nigdy nie łudziłem się, co do nadmiernego poziomu muzykalności mojej osoby, czy jakiejś ponadprzeciętnej koordynacji palców i nigdy też nie czułem potrzeby rozwoju w tym kierunku. Ot, potrafiłem zagrać trzy akordy, przytulić dzięki temu jakąś dziewczynę i wystarczyło. Wszystko zmieniło się właśnie przed dwoma laty, gdy zapragnąłem zakupić jakąś nową, tanią, elektryczną gitarę (nową, bo posiadałem już jeden „budżetowy” instrument). I tu we wszystko wtrąciła się siła wyższa (nie wiadomo, czy z góry, czy z dołu) pod znaną zainteresowanym postacią Kokosa i uprzejmością Wójta i jego szczecińskiego sklepu Rockman (polecam). W efekcie działań tych czystych lub nieczystych sił, za kwotę wielokrotnie wyższą od tej jaką zamierzałem pierwotnie wydać na jakiś instrument, wszedłem w posiadanie niezwykle udanego Gibsona SG Standard. Pamiętam jak dziś – ze Szczecina wróciłem w lutowej śnieżycy. Było coś koło 23:00. Zmęczony całym dniem gonitwy za życiem wyjąłem z futerału pachnącego nowością gibona. Podłączyłem do (też w sumie kupionego niewiele wcześniej) comba Marshalla. Wziąłem instrument na kolana, zdziwiony jak przyjemnie i kojąco układa mi się w dłoniach. Uderzyłem w struny i… zmęczenie zniknęło jak zdmuchnięte. Cóż to był za porywający sound! I tak mi zostało – od tamtej pory gram codziennie. Czasami 20 minut, czasami kilka godzin – w zależności od dostępnego czasu, ale jeżeli choć przez chwilę nie pobrzdąkam, to ciężko mi zasnąć.

Regularne, codzienne granie wkrótce zaczęło przynosić rozwijające efekty. Trochę mnie to zaskoczyło, bo o swoim wiosłowaniu nigdy nie myślałem w kategorii ćwiczeń prowadzących do jakiegoś konkretnego celu. Ja tak po prostu – gdy miałem ochotę pograć podpatrzoną gdzieś u kogoś pentatoniką jakieś solówki do empetrójek, to grałem. A jeśli innego dnia pomyślałem: „Ciekawe jak brzmiałaby ta piosenka Jacka Kaczmarskiego na szatańskim przesterze?”, to sprawdzałem. Przy tych moich zabawach w pewnym momencie zauważyłem, że np. znajdowanie „w locie” akordów do słuchanych piosenek nie sprawia mi żadnego, lub jedynie niewielki kłopot – kiedyś czegoś takiego nie potrafiłem. Bardziej skomplikowane zagrywki, to wciąż spore wyzwanie, ale najczęściej do przeskoczenia (metodą prób i błędów, po wielokrotnym przerobieniu rozpracowywanego fragmentu).

I wszystko byłoby fajnie, gdyby o swoje nie upomniała się stara prawda, wymieniona w tytule tego wpisu – „Im dalej w las, tym więcej drzew”. Na skutek tej mimowolnej pracy nad rozwojem muzycznego słuchu, zacząłem zauważać w wykonaniach słuchanych utworów masę niuansów na które kiedyś nie zwracałem uwagi, a które (dziś to wiem) stanowią podstawę atrakcyjności danego numeru. Niestety, ta sama poprawiająca się muzyczna spostrzegawczość spowodowała, że zacząłem bardziej świadomie i co za tym idzie krytycznie postrzegać moje wykonania. Dla zobrazowania podam przykład: jakiś czas temu wykombinowałem sobie ze słuchu jak idzie „Money For Nothing” Dire Straits. I od razu samozadowolenie i uśmiech na twarzy, gdy pogrywałem sobie ten numer razem z twórcami. Świetnie. Potem na dłuższy czas zapomniałem o tej piosence, aż kilka dni temu usłyszałem ją w samochodowym radiu. I co pomyślałem? „Kurna, Miras… Te knyfy, którymi grałeś tę piosenkę kilka miesięcy temu, to przecież zupełnie nie tak. Mark robi to zupełnie, zupełnie inaczej”. Po powrocie do domu wziąłem do ręki gitarę i… okazało się, że tak nie potrafię i jeszcze nie prędko się nauczę.

I wtedy właśnie zrozumiałem mojego uzdolnionego gitarowo kuzyna (pozdrawiam Tomku) i to jego zrezygnowane stwierdzenie, że tak jak by chciał grać, to i tak się już nie nauczy. Już ci się wydaje, że coś umiesz, a po jakimś czasie wskakujesz na wyższy level i już wiesz, że jednak nie umiesz. I tak w kółko. Różnica między nami (mną i kuzynem) jest jednak taka, że on (jak mi się wydaje) myślał poważnie o muzycznej karierze i o tym, żeby cytując klasyków „…za kilka lat mieć u stóp cały świat…”, a ja biorę gibona do ręki wyłącznie z tego powodu, że bardzo lubię go trzymać i wydobywać z niego rytmiczne nuty o przyjemnym brzmieniu. Robię to tylko dla sportu, relaksu, dobrego samopoczucia i dlatego, że czuję, że to jest prawdziwe. Nieważne, że nie jestem i nigdy nie będę Paganinim (równie świetnym gitarzystą, co skrzypkiem).

Wyślij na:
  • Facebook
  • Wykop
  • Twitter
  • MySpace
  • Google Bookmarks
  • Śledzik
  • email
Kategorie: Guitar
Możesz śledzić komentarze do tego wpisu przy pomocy RSS 2.0 Both comments and pings are currently closed.

Komentowanie zamknięte.